piątek, 22 października 2010

Owoce morza - improwizacja



Ponieważ dzisiaj jest piątek (mięsu mówimy nie), postanowiłam was oczarować moim zupo-daniem na bazie owoców morza. A było to tak…

W lipcu tradycyjnie smażyłam swój zadek na czarnogórskiej plaży w niejakim Barze. Swego czasu miałam tam zwyczaj bywać częściej niż u mamy w Białymstoku (ale te piękne czasy się skończyły wraz z ukończeniem studiów i wejściem na ścieżkę pracowniczą). Tym razem przywiozłam ze sobą troje totalnych bałkańskich nowicjuszy.. żeby nie powiedzieć ignorantów (pliz forigive :P ), których postanowiłam potraktować z grubej rury – krewety, kałamarnice, małże i wszystkie inne morskie smrody dostępne tego dnia na targu. 

Już sama wycieczka na targ jest wyzwaniem, a właściwie niezwykłą przygodą. Nie było mnie tam już dwa lata i powiem wam, że aż mi się łezka w oku zakręciła. Na szczęście mój ulubiony przemytnik szlugów, czyli niejaki Bajo „Šverc-komerc” nadal tam był, więc zaczęłam od zakupu kartonu chorwackich Ronhilli (9,5 euro karton! :) - we love Milo Djukanović). 

Teraz najważniejsze – owoce morza muszą być świeże. Pani czytelniczko L. z Portugali – to coś dla ciebie! Ponieważ podejrzewam, iż niewielu z moich czytelników ma w tym momencie dostęp do takich – mogą być mrożone (ale nikomu nic nie mówcie).



A więc kupujemy co się da, ale rozsądnie. My wzięliśmy wyżej wymienione krewetki, kałamarnice i małże. Można dorzucić jakąś morską rybę lub inne muszle/skorupiaki. 


Oszczędzę wam wywodów na temat czyszczenia, z powodu wspomnianego przed chwilą. Ale jeśli już macie to szczęście posiadać owoce morza, które jeszcze kilka godzin wcześniej były wolne i szczęśliwe w jakimś zbiorniku, to powinniście pamiętać, że musicie je dobrze oczyścić. Te małe morskie potwory filtrują wodę.. pamiętajcie o tym kiedy następnym razem będziecie sikać do jeziora… na szczęście krewetki pływają w morzu, a tam panują inne zasady :)

Wszystko to było przygotowywane na zasadzie przypływu weny i rady mojej ulubionej pani z „pijacy” (rynku), ale postaram się o jakąś listę:
* Owoce morze w ilościach mieszczących się w największym garnku jaki macie w domu
* Cebule, sporo
* Białe wino (może być tanie)
* Czosnki, ze 4
* Dużo cytryn
* Natka pietruszki, też dużo
* Małe koktajlowe pomidorki (jak nie ma to zwykłe, ale jak najmniejsze)
* Papryka w proszku (do smaku/koloru)

I tyle. W Polsce: stówa pękła. Z dużą górką. W krajach, gdzie ludzie jedzą to, co ich morze produkuje – coś koło cwanciś ojro [20 euro].  Chociaż na przykład w dużych Biedronkach można dostać 2kg worek małży za 20zl (uwierzcie mi, tyle właśnie powinny kosztować).

Kroimy cebule (tylko NIE drobno), siekamy natkę, pomidorki w całości, w ćwiartki, jak chcecie. Generalnie to jest prosta, rybacka zupa, więc ma być topornie, a jednocześnie delikatnie – z szacunkiem do skorupiaków i wina. WSZYSTKO chlup do gara i zalać wodą. Dodać wina – duuuużo, ale bez przesady – smakować – macie to w końcu zjeść. Sól… zależy. Jeśli macie świeże owoce, to raczej nie będzie potrzebna… jeszcze zależy z jakiego morza. Adriatyk jest zasolony idealnie :) Wycisnąć cytryny. Parę plastrów wrzucić do gara. Nie żałować. Gotować, aż będzie gotowe. Owoce morza nie potrzebują godzin. Wystarczy pewnie 30min. Oceniajcie na oko i na smak. Wywar musi być jadalny i smaczny. A potem pozostaje konsumpcja. Najlepiej w domku na plaży… ooo Montenegro.. zove mene…






4 komentarze:

  1. Hehe a tak marudziliście po co robię zdjęcia tych wszystkich ryb:P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta sama pani L. z Portugalii w dziale rybnym byle supermarketu czuje sie, jak dziecko w Zoo :)

    Slyszalam, ze kiedys owoce morza byly jedzeniem prostego biednego ludu, a teraz sa modne i drogie, niestety.

    Ide przewrocic papryke na patelni... dzieki za pomysl :)

    OdpowiedzUsuń
  3. no wlasnie... tak bylo. najgorsze jest to, ze szczegolnie w polsce owoce morza traktowane sa jak jakis rarytas.. jesli do monachium, moga doleciec swieze i tanie owoce morza, to dlaczego nie moga do warszawy??? albo paradoks jagnieciny. jestesmy ogromnym producentem tego miesa, a jest u nas chyba drozsze od zlota. cala nasza podukcje wysylamy na eksport, a w naszych lodowkach lezy jagniecina z nowej zelandii po 75zl za kilogram. ja tego nie kupuje i koniec, bo to jest zlodziejstwo...

    szkoda, ze sie nie da sciagnac jagnieciny z netu.. ;)

    musze jakos stworzyc dzial z potrawami moich czytelnikow :) ale sie jeszcze nie ogarniam w tym blogu

    OdpowiedzUsuń